+1
masaperlowa.pl 31 marca 2019 17:31
Pakistan to jedno z najciekawszych krajów, w jakich byłem. Zdaję sobie sprawę, że odwiedziłem zaledwie kilka miejsc w tym ogromnym państwie. Niemniej jednak pobyt w tak różnych miastach jak Peszawar, Islamabad, Lahaur i Karaczi pozwoliły mi na zgromadzenie konkretnych doświadczeń o obserwacji. Mam nadzieję, że przydadzą się one w planowaniu podróży innym.




PESZAWAR
Peszawar na zachodzie Pakistanu, którego mongolską nazwę tłumaczy się jako "miasto pogranicza", określa się też mianem "miasta kwiatów". To tu dom znajdowali imigranci z Azji Środkowej, to tu była największa baza dziennikarzy, którzy relacjonowali wojnę w odległym o 60 km Afganistanie i to do dziś jedno z najciekawszych, a jednocześnie najbardziej zachowawczych pod względem kulturowym miejsc w kraju. Choć zamiast kwiatów, w mieście znacznie łatwiej dostrzec jest smog, Peszawar okazał się oryginalnym punktem styku z kulturą Pakistanu, a w szczególności gościnnością Pasztunów - rdzennego ludu tego rejonu świata.
Mój pobyt w Peszawarze miał potrwać jeden dzień – w ostateczności zeszło mi się prawie trzy. Nie z powodu szalonej ilości miejsc do zobaczenia w mieście, ale ze względu na protesty i zamieszki w Pakistanie.






Smog na ulicach Peszawaru potrafi być zabójczy – szaro-brązowe niebo to druga rzecz, na którą zresztą zwróciłem uwagę po wylądowaniu. Pierwszą były tłumu ludzi, które czekały na lotnisku. Zastanawiałem się wtedy, czy ci ludzie przyszli na lotnisko protestować, czy może to strajkujący pracownicy portu? Okazało się, że to rodziny czekające na podróżnych. To taka pakistańska tradycja – na powitanie przylatującego do kraju ojca lub brata pracującego najczęściej z Emiratach lub Arabii Saudyjskiej przychodzą całe rodziny. A jak wiadomo, w krajach muzułmańskich, te klany potrafią być naprawdę duże. Czasem na jednego pasażera przypada nawet 10 osób oczekujących.
Na mnie też ktoś czekał na lotnisku – najpierw służby bezpieczeństwa, które pewnie już od startu w Dubaju spodziewały się trochę innego typu pasażera, a później taksówkarze. Agenci, przy drapieżnych niczym sępy taksówkarzach, okazali się być wręcz mili. To w końcu ich praca, żeby zadbać o moje bezpieczeństwo. Taksówkarze, a właściwie kierowcy prywatnych samochodów, nie mieli wstydu rzucając absurdalne kwoty za przejazd – nawet pięć razy więcej niż faktyczna cena takiej przejażdżki.

Kiedy jednak zauważyli, że nie przystanę na ich wygórowane stawki, pooburzali się nieco pod nosem i w końcu jeden przystał na moje warunki. A że nie wiedział, gdzie jest mój hotel, zabrał mnie przejażdżkę dookoła miasta licząc na łut szczęścia, że gdzieś dostrzeże szyld obiektu. Może i dobrze, że moim pierwszym punktem styku z Pakistanem były brudne ulice Peszawaru – to było dobre wprowadzenie do kultury tego kraju i w sumie nic już dalej mnie bardziej nie zszokowało: brud na ulicach, korki, chaos, brak chodników, czy samowolki budowlane okazały się być już codziennością.

Podobnie jak mozaika twarzy i strojów. Peszawar znajduje się tuż przy granicy z Afganistanem i zamieszkują go Pasztuni – lud, dla którego własne tradycje plemienne są nawet ważniejsze niż zasady muzułmańskie. Jeszcze w samolocie zobaczyłem twarze, które można by zobaczyć na ulicach Europy Wschodniej: blondynów, czy rudych. Gdy podróżowałem w głąb Pakistanów, gdy ktoś pytał o mnie moich znajomych, odpowiadali oni dla żartu i z chęci ucięcia dyskusji, że jestem Pasztunem. Ich stroje, nakrycia głów i twarze sprawiają, że w sekundę przenosimy się w czasie i przestrzeni. Już wtedy wiedziałem, że jestem gdzieś naprawdę daleko.

Pierwszego dnia w Peszawarze wybrałem się na peryferia miasta, żeby zobaczyć, jak wygląda bazar szmuglerów. Nic tam jednak nie było sprzedawane spod lady, a bazar był tak naprawdę kilkunastoma pawilonami sporych rozmiarów, w których sprzedawano dosłownie wszystko: od sprzętu AGD po części samochodowe. To towary przywiezione z Afganistanu, które trafiły tam w ramach pomocy NATO. Ich ceny są znacznie niższe niż w mieście i dlatego cieszy się on niezmienną popularnością. Niepisaną regułą jest jednak zakaz hurtowego wwożenia tych towarów do miasta. Bagażniki samochodów i pakunki riksz zmierzających w kierunki Peszawaru są kontrolowane przez policję skarbową, co brzmi trochę absurdalnie, bo w końcu ten bazar jest jednym wielkim centrum nielegalnej wymiany handlowej.

Na terenie bazaru w restauracji Baba Wali po raz pierwszy spróbowałem biryani, czyli tradycyjnego dania dla tego regionu (mocno doprawiony ryż z baraniną) – okazało się, że moi znajomi z Couchsurfingu prowadzą potężną grupę dla lokalnych foodies, a więc o wybór najlepszego miejsca z jedzeniem nie musiałem się martwić. Przy okazji moje pierwsze doświadczenia z kuchnią pakistańską zostały skrzętnie zarejestrowane i opublikowane. Później nawet ktoś w Karaczi – na drugim końcu kraju – mówił mi, że widział te filmy...








Pozytywnym zaskoczeniem była wizyta w muzeum miejskim, które swoimi zbiorami udowadnia, że Peszawar i cały region Chajber Pasztunchwa to miejsca o bogatej historii i tradycjach. Kolekcja przedmiotów z czasów istnienia buddyjskiego państwa Gandhāra jest największą tego typu na świecie – oprócz niesamowitych posągów buddy, można zobaczyć starożytne monety i przedmioty użytku codziennego. Instytucja ulokowana jest w historycznym budynku z początku XX wieku, który powstał na cześć królowej Wiktorii. Wybaczam jej, choć nie popieram, że bilet dla obcokrajowców kosztuje ponad 10 razy więcej niż dla mieszkańców. Ile w końcu takich turystów rocznie tu przyjeżdża? Jeszcze większe wrażenie robią budynki uniwersyteckie Islamia College. Wybrałem się tam dwa razy: pierwszy w towarzystwie, które zadbało, żeby mógł zrobić sobie zdjęcia, także ze studentami trenującymi krykieta. Za drugim razem – nie poszło już tak łatwo.





Policja chroniąca teren zabroniły mi robić zdjęcia, przystopowała mnie w swoim komisariacie, gdzie zostałem „za karę” musiałem odsiedzieć miły small talk i wypić herbatę. Komendant okazał się pochodzić z okolic miejscowości Czitral na północy kraju, dokąd oczywiście mnie zaprosił. Tego dnia wybrałem się jeszcze do hotelu Pearl Continental, żeby z ostatniego piętra, gdzie działa hotelowa kawiarnia, spojrzeć na fort - dziś baza wojskowa (niewyobrażalny smog utrudniał jednak robienie zdjęć), a potem udałem się na pobliskie Stare Miasto. Wizyta ta była chyba kwintesencją mojego pobytu w Peszawarze i dowodem na niesamowitą gościnność Pakistańczyków: sprzedawcy chcieli być uwieczniania na zdjęciach, zapraszano mnie na czaj i proponowano mi jedzenie. Każdy pytał, jak podoba mi się w kraju i zapewniał, że nic złego mi się tutaj nie przydarzy. I faktycznie nie przydarzyło. W centrum odszukałem food street, domy z czasów kolonialnych, wiekową wieżę zegarową postawioną na część królowej Wiktorii i plac Chowk Yadgar.


Wieczór spędziłem w restauracji Habibi, gdzie delektowałem się różnymi smakami pakistańskiej kuchni (musiało być to co najmniej 10 różnych dań i kilka deserów) i poznałem smak kaszmirskiej herbaty, która od tamtej pory okazała się nieodzownym elementem każdego wyjścia na miasto. Klimatu miejscu nadawał duet grający na żywo na sitarze i tabli.
Ostatniego dnia wybrałem się do dzielnicy Saddar, czyli nowego miasta. Wizyta wypadła zgodnie z poznanym już schematem: selfie, uściski dłoni, gdzieniegdzie przemykające kobiety w afgańskich burkach koloru masła z orzeszków ziemnych. Ta część była faktycznie nowocześniejsza – więcej też było tu banków, a nawet centrów handlowych na europejską modłę. Wieczorem zaproszony zostałem na wesele, choć jak okazało się na miejscu impreza ta przypomniała raczej wieczór kawalerski. To była świetna okazja, żeby przyjrzeć się tradycjom pakistańskim, ale byłem nieco zawiedziony, ponieważ nie dowiedziałem się, jak wygląda panna młoda... Niemniej jednak gospodarze stawali na głowie, żeby dogodzić gościom – zarówno w kwestii jedzenia, jak i rozrywek – zamówiony zespół był fenomenalny i nawet jeden z utworów został na pożegnanie wykonany specjalnie dla mnie.

W Peszawarze – jak nigdzie już później w Pakistanie – widziałem, jak żyją ludzie naprawdę bogaci: posiadający własne biznesy, posiadłości, samochody, wysyłający dzieci do prywatnych szkół, a w barkach trzymający alkohole świata kupione na lotnisku w Dubaju. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że jestem w jakiejś alternatywnej rzeczywistości – to, o czym rozmawiało się w przydomowych ogródkach przy grillu i haszu mocno kontrastowało z tym, co widziałem na ulicach, albo słyszałem od sklepikarzy na stary mieście.


KARACZI

Nie było wątpliwości, że zobaczę Karaczi. To jedna z największych metropolii świata (25 mln mieszkańców). Rozkwit miasta nastąpił dopiero w połowie XIX wieku po zdobyciu osady przez Brytyjczyków. W kilkanaście lat prześcignął największe miasto i ówczesną stolicę regionu Sind – Hajdarabad. Dziś to największy port Pakistanu, centrum komercyjne, miejsca, do którego za pracą przyjeżdżają Pakistańczycy z całego kraju.


Miasto szybkich karier, spektakularnych upadków i kontrastów ekonomicznych. Jak każda metropolia (szczególnie w kraju trzeciego świata), boryka się z problemami takimi jak korki, przestępczość, przemoc, porwania i handel narkotykami. Kiedy jechałem taksówką o świcie na lotnisko zauważyłem także, że zanieczyszczenie: w centrum walały się kupy śmieci, a nad miastem unosił się smog. Kierowca z jakiegoś powodu nie włączył świateł taksówki – może nie chciał żebym zobaczył więcej? A może – co bardziej prawdopodobne – jego akumulator ledwo dychał. Pakistańczycy to szaleńcy.
Jednak dzień wcześniej widziałem coś jeszcze bardziej ekstremalnego. W mieście trwał demontaż nielegalnych nadbudówek, w którym prowadzono handel i restauracje. W ten sposób zniknęło sporo knajp na Burns Road – jednym z ulubionych okolic z jedzeniem (o miejscu w dalszej części tekstu). Mężczyźni bez żadnego zabezpieczenia wędrowali po rusztowaniach, zrywali zabudowę i kable – wszystko to bez latarki, kasku, czy asysty. Horror! Ale te porządki równocześnie dowód na to, że Karaczi się zmienia.

Władze miejskie prowadzą politykę zero tolerancji i próbują trochę to miasto ogładzić. Mieszkańcy czują się bezpieczniej. Jeszcze kilka lat temu nie wiedzieli, czy wychodząc do pracy, uda im się wrócić do domu. Nieodebrane połączenie albo znaczne spóźnienie na spotkanie wywoływało niepokój i myśli o najgorszym. To czasy wzmożonej aktywności terrorystycznej. Oczywiście są dzielnice lepsze i gorsze. Ostatnio popularnością wśród mieszkańców cieszyły się grupowe zorganizowane wycieczki do rzekomo najniebezpieczniejszych części metropolii. Tego nie próbowałem. Ale na własną rękę też można sporo zobaczyć. Najwięcej ciekawych miejsc można znaleźć w dzielnicach: Saddar, Clifton i Defence.



Karaczi nie znosi kompromisów także w kwestii pogody. Gdy na północy Pakistanu pojawia się pierwszy śnieg, na południu wciąż trwa sezon plażowy. Choć nikt nie odważy się opalać na najbardziej znanej plaży miejskiej - Clifton Beach. Tutaj częściej przyjedziemy oglądać… wielbłądy. Na ich grzbietach można odbyć przejażdżkę wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego. Naczytałem się, że to paskudnie zanieczyszczone i brudne miejsce, ale jest w tym sporo przesady. Może dlatego, że wcześniej podobne plaże widziałem choćby nad Zatoką Perską w Iranie. Fanów wypoczynku i sportów wodnych zainteresuje jednak raczej obsadzona drewnianymi parasolami French Beach. To ulubione miejsce młodych Pakistańczyków, którzy przyjeżdżają, tu by nurkować w morzu, a w porze monsunowej – nawet surfować.

Saddar jest komercyjnym sercem Karaczi. Tu znajduje się największe skupisko hoteli, restauracji, bazarów i centrów handlowych. Część z tych galerii to nowoczesne gmaszyska, jakich tysiące na świecie. Nic szczególnego. Ale są też takie, które można zobaczyć tylko w tej części świata – z powodu braku lepszego określenia nazwałbym je „giełdami”; Pakistańczycy mówią o nich "bazary" albo "malle". W jednym z nich można kupić ubrania marek, które szyją swoje ciuchy w Bangladeszu. Do Karaczi trafiają egzemplarze, na których odbiór producent z jakiegoś powodu się nie zdecydował. Mogą to być tak trywialne z puntu widzenia konsumenta mankamenty jak przesunięty o 5 mm rząd guzików, albo źle wszyta metka (dla marek takie błędy są nie wybaczalne, więc nie wysyłają tego w świat).
Z kolei na wyższych piętrach sprzedają nieobrandowane rzeczy, a następnie drukują na nie logo producenta, którego sobie zażyczymy. W China Mall działają antykwariaty z pakistańskimi i indyjskimi grafikami, ozdobami i bibelotami. Jeśli już trafiło się w te okolice, warto zajrzeć także na giełdę komputerową. Mnie przywiodła tam potrzeba naprawy zepsutego zasilacza do laptopa, ale w takich miejscach można przede wszystkim znaleźć każde oprogramowanie i gry, a nawet najmniejszą śrubkę do nowego, jak i dawno nieprodukowanego sprzętu. Do tego dochodzą jeszcze kolonialny bazar Empress Market, na który zachodzi się po jedzenie i przyprawy. W czasie mojego pobytu trwała wielka przebudowa tego miejsca.

Wbrew pozorom handel w Saddarze podporządkowany jest pewnym regułom – najważniejsza z nich to ta, że sprzedaż określonych rodzajów towarów można kupić tylko i wyłącznie w kilku przecznicach. Tym sposobem płynnie przechodzimy przez ulice z telefonami komórkowymi, sprzętem fotograficznym, później biżuterią i ubraniami, a dalej dywanami i wyrobami ze skór. Sprawny negocjator zbije cenę najwyżej o jedną trzecią; Pakistańczyk odrobinę więcej.
Jeśli ktoś ma jasną karnację, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś krzyknie do Ciebie coś po rosyjsku. Rosjanie (ale też inni Europejczycy na dobrą sprawę) przyjeżdżają tu kupować kurtki skórzane, które później sprzedają u siebie w kraju dwa razy drożej. Pakistańczycy są w stanie w kilka dni uszyć dokładnie taki model kurtki, jaki klient sobie zażyczy.
Spacerując ulicami handlowymi Karaczi i spoglądając na budynki z czasów kolonialnych i 50-letnie wieżowce nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dokładnie tak samo wygląda downtown Los Angeles. Brakuje tylko bezdomnych i neonów. Nie będzie zatem na wyrost nazwanie Karaczi Los Angeles Azji południowo-wschodniej.



Jak na miasto o fatalnej reputacji, Karaczi okazało się łagodną bestią. Z pomocą Careem i riksz dotarłem w pierwszej kolejności do najważniejszych miejsc, które chciałem zobaczyć.
Pierwsze z nich to mauzoleum Quaid-i-Azam – najbardziej znany, „pocztówkowy” zabytek miasta. Jest to miejsce pochówku założyciela Pakistanu – Mohammeda Aliego Jinnah. Park otaczający biały budynek o oryginalnej formie, do którego bilet wstępu kosztuje 20 rupii, to spokojna zielona oaza. Wędrujące po terenie grupki chłopaków proszą o pozowanie z nimi do zdjęcia i próbują na migi wywiedzieć się, skąd jestem. Polska to dla nich abstrakcja, Europa – nieco mniejsza. Następnie trafiam w ręce ochrony, która częstuje mnie herbatą i każe wykasować wszystkie zdjęcia z aparatu (rzekomo nie można ich było robić). Nad parkiem złowieszczo krąży stado sępów…



Drugim najsłynniejszym zabytkiem Karaczi jest meczet Masjid-i-Tuba. Znajduje się on w jednej z najbardziej ekskluzywnych dzielnic Karaczi – Defence. Gmach powstał ze składek mieszkańców 60 lat temu, a jego nisko zawieszona kopuła to rzekomo największa tego typu konstrukcja na całym świecie. Wchodząc do tego meczetu, trzeba pamiętać, żeby mówić szeptem, albo… w ogóle nie otwierać ust. Miejsce słynie bowiem z niezwykłej akustyki, dzięki której dźwięki roznoszą się po całym wnętrzu budowli.
Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć, jak wygląda najpiękniejszy budynek Karaczi powinien wybrać się do bogatej dzielnicy Clifton. To tu znajduje się Pałac Mohatta. Obecnie urządzone jest w nim muzeum, którego największą atrakcją są mapy z czasów rządów Mogołów (XVI – XIX wiek). Nazwa budynku pochodzi o nazwiska fundatora – bogatego biznesmena Shivratana Chandraratana Mohattay.

Frere Hall to z kolei jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Karaczi wybudowany w brytyjskiej epoce kolonialnej. Powstał na cześć Brytyjczyka Henry'ego Bartle Edwarda Frere'a, który ceniony jest ze wspierania rozwoju gospodarczego regionu Sindh i wprowadzenia do szkół języka sindhi w miejsce perskiego. Po wycofaniu Brytyjczyków z Indii, Frere Hall został przekształcony w bibliotekę narodową. To największa tego typu zbiór książek w Karaczi, zawierający 70 tysięcy książek, w tym rzadkie ręcznie pisane manuskrypty. Ostatnim miejscem, do którego dotarłem była katedra św. Patryka. Niestety ze względu na napiętą sytuację w kraju, była ona zamknięta dla zwiedzających.

Na Burns Road trafiłem dwa razy: raz w ciągu dnia i także późnym wieczorem. Najlepiej wybrać się tu po zmroku, kiedy na ulice wychodzą tłumy, by przysiąść i zjeść w jednej z kilkunastu knajp i cukierni. Wieczorem czynnych ich jest całe multum. Sprzedawane jest biryani, smażone są kebaby i inne mięsiwa; nie brakuje też wszelkiej masy słodkości: lodów, ciastek i deserów. Burns Road stało się kulinarnym centrum Karaczi, ponieważ imigranci z Indii lubili jeść po swojemu, jak kiedyś w swoich rodzinnych miastach przed podziałem. W związku z tym wielu imigrantów zaczęło komercyjnie gotować tradycyjne potrawy. Miejsca, które istnieją do dziś cieszą się nie tylko znakomitą reputacją w Karaczi, ale też całym Pakistanie. To świetne miejsce, żeby poznać historię pakistańskiej kuchni.


ISLAMABAD

Islamabad jest zupełnie inny niż reszta Pakistanu. To jedyne miasto w kraju, które zostało zaplanowane i założone ledwie 70 lat temu. Pakistańska stolica to siatka sektorów i podsektorów – każdy z nich z własnymi parkami, centrami handlowymi i szkołami jest swoistym miastem w mieście. Tutaj można poczuć się jak w amerykańskim mieście – ulice przecinają się pod kątem prostym, a wcale nierzadkim widokiem są domy, które wyglądają jak z bogatych amerykańskich przedmieść. Nieco dalej od centrum (zwanego Zero Point – punkt zerowy) wyłaniają się wieżowce, biurowce i bloki, ale ogólnie Islamabad jest wygodny, piękny, a przede wszystkim zielony. Gdzie nie spojrzeć, tam rosną drzewa, zielenią się przystrzyżone trawniki, w oddali – widać szczyty gór i jezioro. A wiem, co piszę, bo miasto przejechałem na motocyklu, więc miałem okazję się spokojnie wszystkiemu przyjrzeć. Jeszcze kilka dekad temu nie było tu niczego oprócz pojedynczych wiosek i oddalonego o jakieś 15 km od centrum Islamabadu Rawalpindi. To dwusetletnie miasto, które wyrosło w miejscu dawnego garnizonu brytyjskiego i rozrosło się z chaotyczny i nieumiarkowany sposób. Ciągnące się kilometrami bazary i niebotyczne tłumy ludzi, z drugiej strony – świątynie hinduistyczne i historyczne meczety. Islamabad to miejsce gdzie idzie się na kawę do amerykańskiej sieciówki, a Rawalpindi – na zakupy spożywcze. Nie ma lepszego miejsca, żeby zobaczyć kontrasty Pakistanu niż w tych dwóch bliźniaczych miastach.




Meczet Króla Fajsala to największy meczet w Pakistanie. Choć jego architektura wzorowana jest na namiocie beduińskim, w rzeczywistości wygląda jak... statek kosmiczny. Nazwany został na cześć króla saudyjskiego, który ufundował świątynie. Jej architektura nawiązuje do wyglądu Świętego Meczetu w Mecce. Tak jak w innych świątyniach muzułmańskich w Pakistanie, buty trzeba zdjąć przed wejściem na cały kompleks świątynny, a nie tylko do samego miejsca modlitwy. W samym meczecie obowiązuje zakaz wnoszenia aparatów fotograficznych (dlatego robiłem je telefonem – na wszelki wypadek ukradkiem). Budynek może pomieścić 100 tysięcy wiernych, a cały kompleks – nawet trzy razy tyle. W czasie budowy wierni protestowali przeciwko jego mało tradycyjnym wyglądzie, a dziś to symbol pakistańskiej stolicy.
Pakistan Monument (Pomnik Pakistanu) to najpiękniejsza atrakcja turystyczna – szczególnie zjawiskowo prezentująca się wieczorem. Rozwijające się płatki kwiatu i popękany stożek, które składają się na pomnik, symbolizują wszystkie siedem prowincji pakistańskich (od ich nazw wzięła się też nazwa kraju Pakistan). Z tarasu rozpościera się widok na cały Islamabad, a z parku Shakarparian, który go otacza, na przepiękne jezioro Rawal (w parku widziałem śpiewających ot tak sobie ludzi – kilka lat wcześniej takie rzeczy w Pakistanie były surowo zakazane). Betonowy plac przed pomnikiem to ulubione miejsce deskorolców i gwiazdeczek Instagrama. Tuż obok znajduje się Pakistan Monument Museum, w którym można poznać cała historię Pakistanu, zobaczyć tradycyjne stroje z różnych regionów i przeczytać o najważniejszych Pakistańczykach. Tam, udało mi się dostać, z biletem dla mieszkańców, który jest jakieś 10 razy tańszy niż dla mieszkańców.






Tego dnia odwiedziliśmy także największe centrum handlowe Islamabadu - Centaurus (zaopatrzone lepiej niż Złote Tarasy), gdzie przed wejściem trzeba przejść dwie kontrole bezpieczeństwa i muzeum etnograficzne Lok Virsa.
Wieczór spędziliśmy w restauracji La Montana, która jest ulokowana na wzgórzu Margalla. Nie dosyć, że jedzenie tu serwowane było świetne (jak zresztą w całym Pakistanie), to na dodatek z tarasu rozpościera się widok na cały Islamabad i zielone wzgórza wokół miasta. Gdybym miał jeszcze więcej czasu, na pewno wybrałbym się na wspinaczkę górską, co przypomina mi o zabawnej historii, którą wspominał Muhammad Umer - mój pakistański gospodarz. Gdy był jeszcze dzieciakiem wybrał się z kumplem w góry i w pewnym momencie został otoczony przez mieszkające tam małpy. Dopiero po oddaniu im swojego prowiantu, który miał starczyć na całodzienną wspinaczkę, małpy odstąpiły i pozwoliły swoim ofiarom pójść dalej…

Rawalpindi to miasto bliźniacze Islamabadu i zupełnie inne niż nowoczesny brat. Można odnieść wrażenie, że to jeden wielki bazar. Handluje się tu wszędzie i wszystkim. Na dodatek panuje taki tłok, że czasami ruch po prostu zastygał w miejscu na kilkadziesiąt sekund, bo nikt nie mógł się ruszyć. Nic dziwnego, jeśli obok siebie próbują przemknąć przechodnie, riksze i motorynki. Są tu też skarby, których odkrycie wymaga jednak sprawnego nawigowania i wytężania wzroku, bo po prostu miejsca są te otoczone chaotyczną zabudową i banerami reklamowymi. Wśród takich perełek są stare świątynie wyznawców hinduizmu i sikhizmu. Niewiele można się o nich dowiedzieć, ale każda z nich ma swojego strażnika, który – o ile na niego natrafimy – pozwala wejść na jej teren i zrobić zdjęcia. Do jednej z nich wchodziło się najpierw po drabinie, a potem tak jak fizyczność pozwalała: wdrapując się, łapiąc się, co było pod ręka i przy niewielkiej pomocy lokalnych młodzieńców, których akurat znudziła gra w krykieta.
Najbardziej zjawiskowym miejscem jest w Rawalpindi stuletni meczet Dżamja Masdżid (Jamia Masjid), którego nazwa pochodzi od ulicy, przy której się znajduje. Wchodzi się do niego przez kolorową bramę, która niepozornie stoi między jakimiś starymi budynkami oblepionymi kablami i reklamami. Jednak jest tak zjawiskowa, że od razu przyciąga wzrok. Po jej minięciu wchodzi się na dziedziniec z fontannami. Wnętrze samego meczetu zdobią niesamowicie kolorowe mozaiki, a ściany budynku – wersy koranu. Meczet, którego architektura wzorowana jest na stylu w jakim budowali Wielcy Mogołowie rządzący na subkontynencie indyjskim 500 lat temu, ma – dość nietypowo – aż 12 minaretów. Zmęczeni całym dniem zwiedzania usiedliśmy przed wejściem do meczetu obserwując zachód słońca i jedząc gąbczaste kanapki – to jedyne co udało nam się znaleźć do jedzenia w pobliskim sklepiku.






Większość drugiego dnia w okręgu stołecznym spędziłem jednak w warsztacie dekorowania pakistańskich ciężarówek. Powstało tam wideo, zamieszczone w tym poście. Takie warsztaty są w każdym większym mieście, więc nie jest to lokalna atrakcja, ale akurat tutaj było to łatwiejsze. Mój gospodarz Muhammad Umer chciał zrealizować ze mną ten plan, bo sam nigdy w takim miejscu nie był. W poszukiwaniu czynnego warsztatu przejechaliśmy całe Rawalpindi. Najpierw wzdłuż głównej ulicy znaleźliśmy sklepy, gdzie sprzedawano dekoracje (naklejki, pompony, dzwonki, wisiorki i inne cuda – zresztą jeden taki element dekoracyjny przywiozłem sobie do Polski), gdzie wskazano nam drogę do jednego z warsztatów. Na miejscu okazało się, że jego właściciel zmarł, więc musieliśmy szukać dalej. W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie takich warsztatów było kilkanaście. Wielu z właścicieli i pracowników było bardzo podekscytowani, że mogą wystąpić w filmie, który tam nagrałem – inna sprawa, że tylko kilku z nich miało do powiedzenia coś interesującego. Jak to w Pakistanie, zaproszono nas na herbatę, każdy chciał pogadać i popozować do zdjęć, ktoś inny zaprosił mnie, żeby zobaczyć, jak wygląda kabina takiej psychodelicznej ciężarówki. Takie dzieła sztuki to jakiś ewenement – tak udekorowane samochody i autobusy można zobaczyć wszędzie.


CDN

Podróże solo do miejsc nieoczywistych:
www.masaperlowa.pl

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

eryk87 4 kwietnia 2019 19:54 Odpowiedz
w końcu ciekawy kierunek. czekam na więcej informacji.